Działo się to 2 września. Wojna była w toku. Dowódca stacjonującego w Lesznie 55 Poznańskiego Pułku Piechoty pułkownik Władysław Wiecierzyński otrzymał rozkaz „Odrzucić oddziały nieprzyjaciela i ostrzelać tę miejscowość ogniem artyleryjskim”.
Około godziny 17:00 Polacy zaatakowali niemiecką strażnicę graniczną we wsi Geyersdorf (dziś Dębowa Łęka). W czasie tej akcji nadjechał patrol niemiecki na motocyklach. Doszło do krótkotrwałej wymiany ognia. Po unieszkodliwieniu strażnicy rozpoczął się ostrzał artyleryjski wsi Geyersdorf, do której wdarły się również piechota i tankietki. Niemcy próbowali się bronić, ale po chaotycznej próbie obrony wycofywali się w panice. Wieś opuścili także jej mieszkańcy udając się w kierunku Wschowy.
Do zajętej wsi około 18:00 przybył pułkownik Wiecierzyński wraz z adiutantem Kapitanem Zielonką. Polska artyleria trzymająca teraz pozycje w zajętej wsi rozpoczęła ostrzał Wschowy raniąc i zabijając kilkunastu niemieckich żołnierzy stacjonujących w miejscowych koszarach. Aż na przedmieścia Wschowy czyli 8 kilometrów w głąb Niemiec dotarł 3 pluton porucznika Stefana Perkiewicza, który na rozkaz gen. Abrahama po zmroku wycofał się do Leszna.
Wypad na Wschowę miał duże znaczenie emocjonalne i propagandowe dla walczących z najeźdźcą Polaków. Było do dla żołnierzy polskich jednostek dowodem, że można skutecznie walczyć z Niemcami.
Rodem z Suwałk
W wątku tym szczególną moją uwagę przykuwa postać dowódcy oddziału, pułkownika Władysława Wiecierzyńskiego. Dowiedziałem się bowiem, że to mój krajan, pochodził z Suwalszczyzny. Jako syn szewca Józefa i Bronisławy Norbert urodził się w 1894 roku w Suwałkach. Tam uczęszczał do szkoły powszechnej a potem do prywatnej szkoły handlowej. W 1911 roku trafił do armii rosyjskiej, z której zwolniony po roku wrócił do cywila. W 1913 powołano go ponownie do armii rosyjskiej. Skierowano go do szkoły oficerskiej w Petersburgu, gdzie uzyskał stopień chorążego. Walcząc w szeregach armii do rewolucji październikowej zdążył awansować do stopnia porucznika. W 1917 roku zdemobilizowany wrócił do Suwałk i przystąpił do konspiracyjnej Polskiej Organizacji Wojskowej. Brał udział w rozbrajaniu Niemców a następnie przedostał się przez kordon niemiecki do Zambrowa, gdzie wstąpił do 1 Suwalskiego Pułku Strzelców (późniejszy 41 Suwalski Pułk Piechoty). Walczył w wojnie z bolszewikami gdzie dwukrotnie był ranny. Do 1926 roku uzyskał stopień majora a 11 marca 1926 został dowódcą 24 batalionu granicznego KOP w Sejnach.
Władysław Wiecierzyński 1894- 1983, fot. CAW
Po kolejnych przeniesieniach i awansach w listopadzie 1935 roku objął dowództwo 55 Poznańskiego Pułku Piechoty w Lesznie. 19 marca 1939 roku został awansowany na pułkownika w korpusie oficerów piechoty.
Walcząc w kampanii wrześniowej, pod Modlinem Wiecierzyński trafił do niemieckiej niewoli, potem do oflagu. Po wojnie pozostał w Lesznie, już w cywilu. Jako inwalida wojenny pracował w Stacji Hodowli Nasion Antoniny w Lesznie. Zmarł w 1983 roku i został pochowany w Lesznie.
Leszno 2021 r. A.Szczudło
W.Wiecierzyński był wielokrotnie odznaczany najwyższymi orderami i odznaczeniami z Krzyżem Walecznych (cztery razy) i Krzyżem Złotym Orderu Wojennego Virtuti Militari na czele. Również społeczność Ziemi Leszczyńskiej doceniła zasługi pułkownika Władysława Wiecierzyńskiego, dowódcy 55 Poznańskiego Pułku Piechoty. 24 stycznia 1991 roku uchwałą nr XI/52/91 jedna z ulic miasta Leszna otrzymała nazwę „Płk. Władysława Wiecierzyńskiego”.
I teraz moje związki z bohaterem tekstu. Mój krajan Władysław Wiecierzyński był dowódcą oddziału KOP w Sejnach, miejscu mojego urodzenia. Stacjonował tam w budynku na wzgórzu, który po wojnie był siedzibą Liceum Ogólnokształcącego, którego jestem absolwentem. Podkomendnym Wiecierzyńskiego był Powstaniec Wielkopolski sierżant Piotr Gościniak (1899- 1984), dziadek mojej żony. Pamiętam, że kiedy na początku lat 80. będąc w nowej rodzinie „świeżakiem”, zmuszony byłem do wysłuchiwania znanych już przez rodzinę na pamięć wojennych opowieści dziadka Piotra i wtedy wielokrotnie padało tam nazwisko „Wiecierzyńskiego”. Szkoda, że nie miałem wtedy dzisiejszej wiedzy o pułkowniku z Suwałk i dzisiejszych z nim skojarzeń.
Mural we Wschowie przypomina wydarzenie z 2 września 1939 r.
Od ponad 30. lat mieszkam we Wschowie, którą w 1939 roku, wtedy jeszcze niemiecką, atakował oddział pułkownika Wiecierzyńskiego. Dodatkowo Stacja Hodowli Nasion Antoniny w Lesznie, gdzie zasłużony pułkownik znalazł po wojnie zatrudnienie, była moim pierwszym miejscem pracy zawodowej. Góra z górą się nie zejdzie… mówią.
Kilka lat temu uruchamiając bloga zastanawiałem się nad jego nazwą. W końcu zdecydowałem się na taką, która wskazuje na sejneńskie pochodzenie moich głównych rodzin; Szczudłów, Buchowskich i Rynkiewiczów. Z czasem genealogiczne odkrycia przeskoczyły moje marzenia i dzisiejsza wiedza wykracza poza region sejneński. Odkryłem, że moja rodzina Szczudłów spod Sejn jest „fragmentem większej całości”. Dziś nazywam to „Szczudłowie z północy”, kontrastując z dominującymi w Polsce gałęziami Szczudłów z południa. Poznałem Szczudłów z Raczek, Augustowa i Druskiennik. Razem z sejneńską wszystkie te cztery gałęzie żyły bez wiedzy o pozostałych. Są jednak ze sobą spokrewnione, co udało się udowodnić poprzez badanie DNA męskich przedstawicieli wszystkich czterech rodzin.
Zastanawiam się co z tym zrobić; zmienić nazwę bloga na opcję poszerzającą czy zostawić tak jak jest tłumacząc jednak, że w postach będą informacje wykraczające poza sejneński obszar zainteresowania rodziną Szczudłów. Skłaniam się ku tej drugiej wersji.
To wahanie co do poszerzania zawartości tematycznej bloga spowodowało, że mniej tu było postów na temat Szczudłów, mimo że szybko poszerzał się zasób informacji. W tym czasie publikowałem informacje na fejsbukowej, zamkniętej grupie pod nazwą „Szczudło family together” (ang. Rodzina Szczudłów razem). Aktualnie grupa ta skupia 18 osób z linii augustowskiej, raczkowskiej i sejneńskiej, w tym trzy osoby ze Stanów Zjednoczonych Ameryki.
Widok z Facebooka: strona dla Szczudłów, u góry kolażu nagrobki z Raczek przed demontażem.
Ostatni mój wpis z 2 sierpnia br. dotyczy Raczek. Zamieszczam go tutaj w całości, aby poszerzyć zakres oddziaływania.
Lato na półmetku. Mój urlop przeszedł już do historii. W tym roku był wyjątkowy, bo rezygnując ze spływu kajakowego Drwęcą (rzeka nie leży na Suwalszczyźnie) miałem aż dwa tygodnie na pobyt w rodzinnych stronach. Wykorzystałem to maksymalnie, aż… do granic wytrzymałości żony, która moje genealogiczne hobby ledwie toleruje.
Lipiec 2021 r. Zdemontowany pomnik nagrobny Szczudłów w Raczkach.
W połowie pobytu dosyć niespodziewanie zawitałem do Raczek, gdzie miałem niespełnioną od roku potrzebę wykonania zdjęcia nagrobka rodziny Kapustów, jakoś połączonych ze Szczudłami i nawet pochowanych tuż obok. Mimo, że byłem na grobach Szczudłów już sporo lat temu (chyba 2011 r.), nie było łatwo odszukać na cmentarzu miejsce ich pochówku. Kiedy wreszcie znalazłem, byłem zaskoczony. Lastrikowy pomnik był rozczłonkowany, w kilku kawałkach, ustawionych na obramowanej rurkami kwaterze. Po lewej stronie stał drewniany krzyż z tabliczką nagrobną Seweryny Szczudło. Już za ogrodzeniem, po lewej stronie stał pomnik Stanisława i Anny Kapustów.
Pomnik umiejscowiony tuż obok pomnika Szczudłów.
Poruszony sytuacją na kwaterze Szczudłów zastanawiam się co jest grane? Czy pomnik sam się rozleciał, a rodzina tego nie zauważyła? A może ktoś z administracji cmentarza przymierza się do jego likwidacji? A może rodzina przymierza się do jego renowacji? Wszystkie te pytania pozostają bez odpowiedzi. Mam nadzieję, że wkrótce wyjaśnieniem sytuacji zajmie się ktoś z rodziny Szczudłów, aktualnie mieszkających w Olecku (bo najbliżej). Domyślam się, że to oni opłacali miejsce na cmentarzu i dotychczas utrzymywali groby przodków. Zainteresowanych utrzymaniem pomników nagrobnych jest pewnie więcej osób, dalszych krewnych, ze Śremu (Bożena), Siemianowic Śląskich (Grzegorz), Leszna (Małgorzata), Straszyna (Bohdan), Warszawy (Jan), Cieplic (Janusz), Olsztyna (Barbara), Chotomowa (Ania) i inni.
NIE POZWÓLMY SKASOWAĆ TEGO POMNIKA, OSTATNIEJ MATERIALNEJ PAMIĄTKI ZAMIESZKIWANIA SZCZUDŁÓW w RACZKACH!
W poprzednich postach wspominałem już, że górnicze miasteczko Shenandoah w Pensylwanii jest amerykańskim gniazdem naszych krasnopolskich Rynkiewiczów. Pionierem był tu Feliks Rynkiewicz (1845- 1904), ale to jego młodszy brat Józef (1848- 1928) doszedł tam do najwyższych funkcji i zaszczytów. O randze Józefa dodatkowo świadczyły sukcesy jego sześciu dzieci. Syn Stanley (1882 – 1974) był wielce zasłużonym doktorem medycyny, aktywnym w zawodzie przez 64 lata. Najmłodszy z rodzeństwa, weteran I wojny światowej Józef Bernard (1894- 1969) sprawdził się jako doktor weterynarii. Spędził w zawodzie 51 lat.
Zygmunt Rynkiewicz, syn, wnuk i prawnuk Józefa
Kolejny z braci Rynkiewiczów, Zygmunt był w Pensylwanii znanym adwokatem. Reprezentował pierwsze pokolenie urodzonych w Ameryce, tzw. Born American, którego to określenia dumni krewniacy za oceanem używają do dziś. Urodził się 27 grudnia 1884 roku w Shenandoah. Tam też ukończył szkołę podstawową. Na dalszym etapie nauki dostał się do Penn State College, aktualnie znanym jako The Pensylwania State University. Ukończył studia w roku 1904, uzyskując uprawnienia prawnicze w 1907. W tym samym roku Zygmunt rozpoczął w Shenandoah praktykę prawniczą przy miejskim adwokacie Danielu J.Fergusonie. Przez prawie 40 lat jego kancelaria mieściła się w budynku Old Citizens Bank. Pod koniec działalności razem z kolegą przeniósł się na nowy adres, 134 North Main. Jako aktywny prawnik procesowy- adwokat przez wiele lat pracował na stanowisku asystenta okręgowego adwokata Cyrusa M.Palmera, w dwóch ostatnich kadencjach (1920- 1927) jako prokurator powiatowy.
.
W latach młodości był Zygmunt zapalonym sportowcem i atletą. Wyróżniał się grając w bejsbola i nawet miał propozycję występowania w Wielkiej Lidze Bejsbola. Zrezygnował, być może ze względu na chęć robienia alternatywnej kariery w korporacji prawniczej.
W roku 1911 Zygmunt Rynkiewicz w Lebanon County (powiat) ożenił się z Maymie Irene Herbein. Miał z nią jednego syna Donalda.
Mówiąc o zasługach Zygmunta Rynkiewicza należy wspomnieć o jego istotnym udziale w powojennym (po I wojnie, w której uczestniczył) rozwoju Shenandoah Heights, nowoczesnej na owe czasy dzielnicy Shenandoah. Był założycielem organizacji biznesowej The Greater Shenandoah Realty Company, która ją budowała.
Wspominając zasłużonego dla społeczności lokalnej adwokata, kronikarze nie pomijają jego aktywności również na innych polach. Przez lata Zygmunt Rynkiewicz był członkiem lokalnego klubu wędkarskiego Shenandoah Fishing Club, który zarządzał zbiornikiem wodnym przy tamie z pstrągami.
Być może to z tą gałązką w Ameryce rodzina mojej babci Marianny z Rynkiewiczów utrzymywała kontakt i słysząc o sukcesach adwokata zdecydowała się dać jego imię swemu pierworodnemu synowi, mojemu ojcu (1926- 2021).
Mając ponad 70 lat, nie był już w formie sportowca. Od kilku lat uskarżał się na zdrowie, ale nadal pracował. W lutym 1959 roku Zygmunt F. Rynkiewicz przymierzał się do celebrowania 48.lecia ślubu. Jednak zanim do tego doszło, zaniemógł. Trafił do szpitala, Locust Moutain Hospital, i po paru dniach zmarł tam. Został pochowany na cmentarzu parafii św. Pawła w Ringtown, PA.
Lokalne gazety zmarłemu adwokatowi poświęciły sporo miejsca, opisując jego drogę życiową i sukcesy. Wzmiankowały też, że jego odejście było trzecią śmiercią, jaka spotkała rodzinę w ostatnich kilku miesiącach. 13 stycznia zmarła siostra Stefania Rynkiewicz, odszedł też teść George Herbein.
Sytuację rodzinną zmarłego i osoby, które go opłakiwały, poznajemy dzięki amerykańskiemu standardowi publikowania tego w lokalnej gazecie. Po latach takie nekrologi są dla genealoga bezcennym źródłem informacji o relacjach łączących poszczególne osoby. Genealodzy w naszym kraju mogą daremnie tęsknić za tego typu „literaturą”. Nasza pokrętna historia, pełna powstań, wojen, zniewolenia, zniszczonych bibliotek i archiwów odebrała nam szansę na dogłębne poznawanie historii rodzin. Sytuację ratują trochę metryki, w których czasami księża wychodzili poza standard typowego dokumentu i pisali coś więcej. Posiłkując się nimi dopełniamy historie zapamiętane lub przekazane przez przodków.
Tekst powstał na podstawie artykułu z gazety „Shenandoah Herald” z dnia 9.02.1959 r. Następującym osobom dziękuję za pomoc w uzyskaniu materiałów do ww artykułu;
1/ John Noel Latzo – za pozyskanie i przesłanie mi wycinków z gazet lokalnych,
2/ John J.Rynkiewicz – za umieszczenie danych osób z mojej rodziny na portalu Find A Grave
Wertując metryki parafii Sejny zwykle zwracam uwagę na nazwiska. Metryki z nazwiskami w kręgu mojego zainteresowania, a więc Szczudło, Buchowski, Rynkiewicz, Dubowski, Węgrowski, Pietranis, Okulanis, Sidor staram się zachować, natomiast pozostałe zwykle pomijam. Jednak czasem zdarza się jakiś wyraźny powód, dla którego zachowam metrykę spoza mojej listy nazwisk. Tym razem moją uwagę zwróciła metryka zgonu (przyjrzałem już prawie wszystkie dostępne w Internecie indeksy roczników metryk zgonu, poczynając od 2013 idąc wstecz do 1808 roku) z 1824 roku, w której odnotowana została śmierć stulatki. To rekord w moich poszukiwaniach. Nigdy dotąd nie trafiłem na osobę, która dożyła stu lat. Metryka jest z 1824 roku, a więc wzmiankowana w metryce osoba – wdowa Katarzyna Błażewiczowa urodziła się w roku 1724! Biedaczka musiała przeżyć 3 rozbiory Polski (1772- I rozbiór, 1793- II, 1795 – III), Insurekcję Kościuszkowską 1794 roku i Kampanię Napoleońską 1809- 1812. To wiele jak na jeden życiorys. Prawdopodobnie osoba ta nie interesowała się zbytnio polityką i to właśnie pomogło jej zachować spokój wewnętrzny i dożyć tak sędziwego wieku.
fot; Michal Jarmoluk z Pixabay.
Oto treść metryki;
Seyny. Roku 1824 dnia 9 miesiąca stycznia o godzinie 10 z rana przed Nami Xiędzem Janem Dmochowskim Wikariuszem Katedry Augustowskiej Urzędnikiem Stanu Cywilnego Gminy Seynejskiej w Powiecie Seynejskim Województwie Augustowskim stawili się Mateusz Łukanowicz mający lat 60 Policyant i Jerzy Praczkayło liczący lat 30 podzakrystyan przy Kościele Katedralnym, obydwa z miasta Seyn, y oświadczyli Nam iż dnia wczorajszego o godzinie 10 z rana Katarzyna Błażewiczowa mająca lat sto Wdowa umarła w Seynach w domu pod numerem 6. Akt niniejszy Zeyścia po przeczytaniu oświadczającym przez Nas i jednego świadka Mateusza Łukanowicza został podpisany, drugi Świadek pisać nie umie. X. Jan Dmochowski Urzędnik Stanu Cywilnego
W naszych czasach sytuacja niechcianych dzieci, kiedy już się urodziły, jest z grubsza uregulowana. Można oddać je do adopcji lub ostatecznie, anonimowo zostawić je w tzw. oknach życia. Oba sposoby gwarantują dziecku bezpieczeństwo i przyszłość.
Zastanawiając się nad tym jak to było w czasach minionych, prawie 200 lat temu, kiedy nasze społeczeństwo nie było tak dobrze zorganizowane i świadome, trafiłem na akt metrykalny, który trochę to wyjaśnia.
Działo się to w mojej rodzimej parafii Sejny, gdzie rodziłem się ja, moi rodzice i dwa komplety dziadków. W październiku roku 1834 przed wikariuszem katedralnym parafii sejneńskiej księdzem Leonowiczem stawił się Michał Dziemiszko gospodarz z miasta Sejn w obecności Wincentego Łabanowskiego lat 50 mającego gospodarza i Wincentego Jurewicza lat 44 mającego sekretarza policji miasta Sejn, obydwóch z miasta Sejn, i okazał dzieci płci żeńskiej znalezione dnia 16 października o godzinie 12 w nocy na ul. Węgierskiej w szmatach owinięte. Dzieciom tym na chrzcie świętym dziś odbytym nadane zostało, jednemu- imię Agata, drugiemu- Anna, a rodzicami ich chrzestnymi byli, pierwszego- Piotr Staniewski i Krystyna Rynkiewiczowa, drugiego- Jakub Romanowski i Rozalia Noreykowa.
Dzieci zostały oddane do miejscowej policji, która kosztem kolekty zebranej od obywateli, oddała na mamki. Agatę oddała Ewie Regieć, żonie wyrobnika z miasta Sejn, Annę zaś Katarzynie Dziemiszko, żonie gospodarza gruntowego w mieście Sejnach zamieszkałego.
Rzeczona metryka nic więcej nie wyjaśnia. Nie wiemy co się stało z dziećmi kiedy wyrosły już z niemowlęctwa i mamek nie potrzebowały. Trudno szukać ich kolejnych metryk, gdyż nie wiadomo jakie nazwiska im przypisano. Mimo wszystko jestem dosyć podbudowany, że w tamtych trudnych czasach kiedy nie było instytucjonalnej opieki społecznej, próbowano zaradzić problemom z porzuconymi dziećmi.
Szacunek należy się policjantom, którzy zaopiekowali się dziećmi i obywatelom miasta Sejn, którzy dali pieniądze na mamki.
Gościnny na moim blogu tekst autorstwa siostry M. Accursia, Bern.Tłumaczenie na język polski wolontariusz P.Z.
Widok Shenandoah z roku 2014.
Shenandoah bywa czasami humorystycznie nazywane Szwajcarią Ameryki. Nie tyle prawdopodobnie ze względu na jego piękno, które do czasu, gdy człowiek przybył tu z górnictwem odkrywkowym było wspaniałe, co dlatego, że samo miasto położone jest w zagłębiu, którego peryferia otoczone są górami. Cechą wyróżniającą miasto jest jednak fakt, że ma ono powierzchnię tylko jednej mili kwadratowej. Jednak na tym niewielkim obszarze, w 1915 r., mieszkało blisko siebie 27 500 dusz (1), z czego około 25 procent stanowili Polacy. Obecnie wskaźnik ten wynosi ponad 40% całkowitej liczby ludności wynoszącej 19 600.(2)
Kiedy Polacy przyjechali do Shenandoah? Jak się tam dostali? Jakie trudności znosili w procesie ugruntowywania sobie pozycji godnych szacunku obywateli w nieprzyjaznym dla nich środowisku? Ich historia to epos polskiej imigracji na pola węglowe północno-wschodniej Pensylwanii.
Według wiarygodnych źródeł, pierwszymi Polakami w Shenandoah byli trzej młodzi mężczyźni – Michał Radziewicz, Aleksander Babin i Józef Lizewski, którzy przybyli do Ameryki około 1862 r., prawdopodobnie w celu poprawy swojej pozycji ekonomicznej. Pełni optymizmu charakterystycznego dla młodych ludzi, nie obchodziło ich jaką pracę będą musieli wykonać, o ile wynagrodzenie będzie odpowiednie. Nie dbali też o to, gdzie przyjdzie im zamieszkać, gdyż najwyraźniej nie mieli w tym kraju żadnych krewnych. Przeznaczenie, w postaci agenta, który kupił dla nich bilety do maleńkiej osady Park Place, pomogło tym żarliwym Polakom wybrać region antracytu. Powód, dla którego miejscowość Park Place stała się celem ich podróży był bardzo prozaiczny – wszystkie posiadane przez nich pieniądze pokrywały cenę biletu tylko do tego miejsca. Jednakże tam nie było dla nich pracy. Z pustymi kieszeniami, ciężkimi walizkami, ale lekkim krokiem przemierzyli osiem mil pieszo do Shenandoah, do którego skierował ich kolega Słowianin, pracownik kolei, który powiedział im, że tam górnictwo węglowe oferowało lepsze możliwości.
Odniesienia do górników są w Shenandoah wszechobecne.
Miasto zostało na wiosnę tego samego roku zagospodarowane przez Filadelfijską Spółkę Ziemską, która przewidywała odkrycie bogatej żyły węgla.(3) Shenandoah w tym czasie mogło pochwalić się jednym budynkiem szkieletowym, zajazdem, około tuzinem szałasów i nowo wybudowanym Shenandoah City Colliery.(4) Populacja wynosiła niespełna stu mieszkańców i kilku indiańskich maruderów mieszkających na Indian Ridge. Nowi przybysze znaleźli pracę w kopalni prowadzonej przez Miller, Rhoades i Company. Shenandoah, włączone do gminy 16 stycznia 1866 roku, stało się największym centrum produkcji antracytu na południowych polach węglowych w hrabstwie Schuylkill. Przyciągnęła ona wielu polskich imigrantów, którzy zazwyczaj przyjeżdżali do swoich krewnych lub przyjaciół mieszkających w Shenandoah, którzy pomagali im znaleźć pracę.
W latach siedemdziesiątych w Shenandoah i okolicznych miejscowościach mieszkało około pięciuset Polaków. To były burzliwe lata. Ostre problemy między kapitalistami a siłą roboczą wzburzyły kraj – zwłaszcza regiony górnicze, a szczególnie powiat Schuylkill. Chociaż w latach 1868-1887 na terenie powiatu zorganizowano kilka związków zawodowych,(5) Polacy nie byli aktywnymi uczestnikami ruchu robotniczego, ponieważ nie byli dostatecznie zorientowani w ówczesnych problemach społeczno-gospodarczych. W 1897 r. Zjednoczonym Pracownikom Kopalń Amerykańskich pod kierownictwem Johna Mitchella udało się dokonać wielu konwersji wśród polskich górników.(6)
Niektóre rodziny górników zostały upamiętnione w ten oryginalny sposób.
Niezależnie od tego, czy Polak z Shenandoah był członkiem związku zawodowego czy też nie, cierpiał wraz z resztą strajkujących. Często arbitraż kończył się impasem między związkowcami a przedsiębiorcami, powodując przedłużający się strajk. Następnie strajkujący mieszkający w domach firmowych byli eksmitowani; ich kredyt w zakładzie likwidowany, a skarbiec związkowy, wyczerpany ze swoich zasobów, nie był w stanie im pomóc. Wiele razy robotnicy byli głodzeni do uległości tracąc więcej niż zyskali. Kilka losowo wybranych dat pokazuje jak powszechne były strajki: w 1870 roku – cztery miesiące; w 1871 roku – cztery miesiące; w 1875 roku – sześć miesięcy; w 1902 roku – prawie sześć miesięcy; w 1925 roku – sześć miesięcy.
Innym źródłem irytacji było Molly Maguires – organizacja złożona z górników, którzy walczyli głównie z nieznośnymi warunkami w kopalniach.(8) Niektórzy autorzy okrzyknęli Mollies męczennikami pracy, inni klasyfikowali ich jako przestępców. Nie jest zamiarem pisarza dyskutowanie o pochodzeniu Molly Maguires i ich czynach, ale dać podstawy do zrozumienia działania Mollies w dziedzinie antracytu i późniejszych skutków dla polskich imigrantów w Schuylkill County, gdzie Mollies byli bardzo silni. Poniższy cytat pochodzi z The Molly Maguires autorstwa F.P. Dewees:(9)
Rozmiary i długość „strajków” w regionach węglowych w połączeniu z wpływem tych „strajków” zwróciły szczególną uwagę na „Związek Robotników i Górników”. Do pewnego stopnia uzyskano wrażenie, że „Związek Robotników”, jeśli nie jest identyczny, to przynajmniej szczerze sympatyzuje z „Molly Maguires”. Jedynym argumentem przemawiającym za takim oskarżeniem jest fakt, że zdecydowana większość „Mollies” należała do „Związku”, a ich ambasadorzy w naturalny sposób domagali się raczej brutalnego niż pokojowego zadośćuczynienia. Ponadto, większość niesławnych ataków popełnianych przez „Mollies” była skierowana przeciwko kapitałowi reprezentowanemu w majątku lub w osobach superintendentów i szefów.
Sportowcy z Shenandoah.
„Lęk przed przerażającymi Molly podczas strajku w 1875 roku zapobiegł otwartemu buntowi tych, którzy chcieli jechać do pracy.” (10) Polski robotnik nie dopuszczał się niszczenia mienia firmy, nie ulegał też aktom zniewagi wobec personelu kopalni. Gotów był przerwać strajk pracując, gdyż jego skromne zarobki tak wiele znaczyły dla jego rodziny. Polscy robotnicy byli często zastraszani groźbami lub pobiciem w celu przyłączenia się do strajku.
Zdarzały się momenty, gdy Polacy ignorowali ostrzeżenia i chodzili do pracy. Nazywano ich „parchami”, byli prześladowani przez Mollies, czasami ledwo uchodząc surowej karze. Starzy ludzie pamiętają, jak krzyczeli wbiegając do swoich domów ścigani przez Mollies: „Mamo, pospiesz się i zamknij drzwi i okna, bo Molly Maguires chcą mnie dorwać.” Wielu robotników nie odważyło się stawić w pracy, po tym gdy otrzymali następującą osobliwą notatkę graficznie zilustrowaną trumną, czaszką ze skrzyżowanymi kośćmi lub jakimś innym makabrycznym rysunkiem:
Każdy łamistrajk, który przyjmie pracę Union Mans, gdy ten będzie bronił swoich praw, będzie miał trudną drogę do przebycia, a Ci, którzy tego nie zrobią (uw. tłum. nie będą bronić swoich praw), będą musieli ponieść tego konsekwencje.(11)
Przed nastaniem 1880 r. władza Mollies została osłabiona przez represje sądowe; niemniej jednak Polacy byli nękani przez innego rodzaju dręczycieli. Polskie rodziny zazwyczaj uprawiały warzywa i hodowały kurczaki, kaczki, świnie oraz miały krowę lub dwie. Podczas strajków uliczne bandy bezrobotnych i nieprzestrzegających prawa mężczyzn kradły „polskie” kury, świnie czy krowy. Polacy opierali się takim kradzieżom niekiedy z bronią w ręku.
Aby utrzymać się z pracy, polscy pracownicy byli często zmuszani do wysyłania swoich młodych synów do pracy w kruszarniach lub pod ziemią. Chłopcy-od-łupania, których wiek wahał się od dziesięciu do czternastu lat, siedzieli w długich zsuwniach i wybierali skałę i łupek z przesiewanego węgla podróżującego w dół do pustych wagonów towarowych pod zsuwniami. Szesnastoletni chłopcy albo prowadzili muły zaczepiane do pustych wagonów, które dostarczali do górników i sprowadzali z powrotem na powierzchnię wypełnione węglem, albo otwierali i zamykali drzwi na dnie szybu. Starzy polscy górnicy przypominają sobie, że widywali polskie kobiety wybierające łupki. Nowoczesne maszyny przesiewowe, opinia publiczna i ustawodawstwo państwowe położyły kres wykorzystywaniu pracy dzieci.
Smutek i żal zawisł nad Shenandoah pewnego fatalnego dnia, 12 listopada 1883 r. W amerykańskim hotelu wybuchł poważny pożar, który zredukował połowę miasta do zgliszczy.(12) Wiele polskich rodzin straciło cały swój majątek, który pochłonęły płomienie. Ale odwaga, która doprowadziła ich do wybrzeży Ameryki ponownie posłużyła im w przetrwaniu niszczycielskich skutków katastrofy. Z wiarą w siebie wyruszyli na budowę nowych domów na szarych, zimnych popiołach, które symbolizowały całe ich życie pracowitego oszczędzania.
Powoli Polacy zaczęli zdobywać wiedzę biznesową. Józef Rynkiewicz, który dołączył do swego brata Feliksa w 1872 r., stał się jednym z pierwszych znanych biznesmenów.
Józef Rynkiewicz
Początkowo pracował w kopalni, gdzie w 1882 r. został ranny w wyniku upadku skał i węgla. Po powrocie do zdrowia, rok później zaangażował się w ogólną działalność spożywczą i zaopatrzeniową, dołączając do niej agencję statków parowych i bankowość prywatną. Inni poszli za jego przykładem. Kupili i rozwinęli lub założyli przedsiębiorstwa biznesowe, takie jak tawerny, sklepy, rozlewnie itp.
Do I wojny światowej Polacy coraz bardziej zaznaczali swoją obecność w samorządzie miejskim. Jedną z najbardziej ukochanych postaci był nieżyjący już starosta mieszczanin Charles Magelango, który służył przez kilka kadencji i zmarł na stanowisku. Obecnie urzędujący jest polskim wydobywcą.
Pomnik polskich Amerykanów, weteranów wojny 1917- 1918.
Parafia św. Kazimierza została zorganizowana w 1872 roku. Ks. Andrzej Strupiński przejął opiekę nad ponad 300 Polakami rozsianymi po całym Shenandoah i okolicach. Początkowo nabożeństwa odbywały się w kościele niemiecko-katolickim, dopóki Polacy nie wybudowali drewnianej kaplicy przy ulicy North Jardin. Drewniana konstrukcja została zastąpiona budynkiem murowanym, a w 1915 r. wzniesiono nowy gmach. Kościół św. Kazimierza, uważany za największy i najpiękniejszy w tej okolicy, jest najstarszym polskim kościołem w archidiecezji filadelfijskiej.(13)
Drugim duszpasterzem był ks. Józef Lenarkiewicz (1877-1904). Ten gorliwy ksiądz przekształcił drewnianą kaplicę w duży, murowany kościół; zbudował probostwo, klasztor i szkołę, a w 1899 r. powierzył szkołę parafialną siostrom bernardynkom.(14)
Inna polska parafia, św. Stanisława, została zorganizowana w 1898 roku. Na rogu ulic Cherry i West wzniesiono kościół. Trzy lata później założono szkołę parafialną, w której pracowały siostry bernardynki.(15)
Nie sposób nie wspomnieć o organizacjach polskich, nazywanych często podwalem sprawy polskiej. Stowarzyszenie Dobroczynne św. Kazimierza zostało założone 14 lutego 1875 r. i liczyło dwudziestu czterech członków. Prezesem został Sylwester Brocius, a sekretarzem Feliks Murawski. W czerwcu 1876 roku zorganizowano Warszawską Gwardię Narodową liczącą piętnastu członków. Pierwszym dowódcą był Józef Janicki, a pierwszym sekretarzem Józef Konopnicki.(16)
Zamiłowanie Polaków do widowiskowości przejawiało się w trzydziestu pięciu różnych organizacjach, z których kilka miało swoje mundury. Patriotyczne wiece były barwnymi wydarzeniami i wszyscy w Shenandoah chcieli zobaczyć „Polandersów”. Mieszkańcy spoza Polski mogli nie rozumieć tego, co było mówione, ale z pewnością napawali się pstrokatą kolorystyką, którą mieli przed oczami. Nawet dziś starsze pokolenie wzdycha i powtarza, że to były czasy. Duże polskie organizacje braterskie wchłonęły większość lokalnych społeczności.
Tablica upamiętniająca górników.
Odpowiedni hołd został złożony górnikom, gdy obecnie już nieżyjący Paul Swies z Shenandoah został wybrany na plakat przedstawiający typowego górnika węglowego. Symbolizował on ich wkład pracy w wygranie II wojny światowej. Ubrany w swoje górnicze ubranie, z małą lampką przymocowaną do czapki i trzymający wiertło ucieleśnia ducha rycerza czarnego diamentu.
(1) History of Pottsville and Schuylkill County, Pennsylvania – Republished from Pottsville Evening Republican and Morning Paper, (J. H. Zerby Newspapers, Inc.), III, 1176. (2) Borough Records of Shenandoah for 1940. (3) M. E. Doyle, „History of Shenandoah,” Anthracite Labor News, (September, 1905). (4) Loc. cit. (5) Chris Evans, History of the United States Mine Workers of America from 1860 to 1890. (Indianapolis, Indiana: n.d.), 1-34. (6) McAlister Coleman, Men and Coal. (New York: Farrar and Rinehart, 1943), 64-74. (7) Chris Evans, History of the United Mine Workers of America. Passim. (8) F. P. Dewees, „The Molly Maguires: The Origin, Growth and Character of the Organization. (Philadelphia: J. B. Lippincott and Company, 1877), 23. (9) Ibid., 24 (10) A. Monroe Aurand, Jr., The Molly Maguires. (Harrisburg: Aurand Press„ 1940), 6-7. (11) Dewess, op. cit., 369. (12) Pottsville Evening Chronicle, (November 13, 1883), 1. (13) Historia Polskich Rzymsko Katolickich Parafij, Archidiecezji Filadelfijskiej. (Philadelphia, 1938), 33. (14) MSS Reports in Bernardine Sisters Archives. (Reading, Pennsylvania), file for 1899. (15) Parish Records – St. Stanislaus Parish Archives, 1898. (16) History of Pottsville and Schuykill County, Pennsylvania 1171.
W roku 2014, z żoną i dwoma synami w podróży po Ameryce pełen emocji dotarłem do miasteczka Shenadoah w Pensylwanii. W owym czasie wiedziałem już, że w tej miejscowości ulokowała się spora liczba emigrantów z moich ojczystych stron, z Suwalszczyzny, w tym moi krewni z Krasnopola i Żłobina – Rynkiewiczowie. Nie spotkałem tam współczesnych Rynkiewiczów, Amerykanów, ale odwiedziłem na cmentarzu ich groby. W kilku tekstach na tym blogu już pisałem o nich, ale cieszę się, że nazwisko to pojawia się również w powyższym artykule, autorstwa osoby postronnej.
Papier listowy sponsorowany przez Miners Bank of Wilkes- Barre z Pensylwanii, bank obsługujący kopalnie węgla, w których Polacy pracowali
Od wielu lat żyję genealogią. Na początku swego zainteresowania skupiałem się na dwóch nazwiskach rodowych swoich rodziców; Szczudło i Buchowski. Z czasem dochodziły kolejne, bo poznawałem dalsze pokolenia. Dziadków było czworo, więc już miałem 4 nazwiska, pradziadków 8, i 16 nazwisk przy prapradziadkach. Z grubsza na tym można by poprzestać. Staram się więc odtwarzać losy kilkunastu rodzin o nazwiskach; Szczudło, Buchowski, Rynkiewicz, Węgrowski, Pietranis, Dubowski, Sidor, Okulanis, Malinowski, Stawiński, Kraszewski, Łabanowski. W kręgu mojego zainteresowania jest jeszcze kilka innych rodzin, którymi interesuję się z czystej ciekawości lub przez wzgląd na znajomość. Mam też komplet nazwisk z drzewa genealogicznego mojej żony; Kaczmarek, Gościniak, Walachowski, Kopski, Błocian, Rybarczyk.
W swojej pracy genealoga korzystam z wszelkich możliwych źródeł, bardzo często z korespondencji od licznych przyjaciół i znajomych.
Ostatnio moje poszukiwania w kwestii Buchowskich mocno wsparł Zdzisław Bykowski z Lubania, który też jest z Buchowskimi powiązany rodzinnie. Wykorzystując czas dodany w wyniku pandemii koronawirusa Zdzisław robił porządki w szufladach. W pudle z papierami przywiezionym z Sejn po śmierci rodziców trafił na dokumenty zachowane przez ojca, który był- jak pisze – osobą niezwykle skrupulatną. W kartoniku zachował się między innymi stary pożółkły list pisany niewprawną ręką.
Druga strona listu z Ameryki
Sugar Noth dnia 25 stycznia [bez roku]
Kochana mamu
list od was otrzymali i ot powiadamy na wieki wieku ameni donosimy wam że my tu obemei łaski boga jestesmy żywe i zdrowe czego i wam zyczym z duszy i serca i poroszym nam wybaczyc że my tak długo do was nie pisali bonam tak nie wypadali aterasz zasyłamy wam kochana mamu wielki ukłon i całujemy wam rence po niezliczone tysiency razy i życzymy wam dobrego zdrowia i czego sobie ot pana boga żądacie
teraz donosze za waszy syn Wincenty że posyłam wam kochana mamu 40 złotych na wasze potrzeby to tak ot bierzcie pieniędzy to zaresz otpięcie a teraz pytacie się kochana mamu że wiele wy macie wnuczków to donosim że macie pienc na imia anna i Jan i Juzek Helena i Stasia i wszystkie kłaniajo się babusi andzia wnuczka juz jest ożeniona na nazwisko jest Ostrowska wnuczek Jan ma już 21 rok a Zuziak 15 a Helena 11 a naimniejsza Stasia 9 i wszystkie zdrowe i zawsze wspominajo i muwio żeby mogli widzieć swoje babusie i tak wszystko u nasz po staremu nowin niema żadich [żadnych?]
jak tylko jeszcze rasz mywszyscy zasyłamy niskie ukłonyi zyczym wam wszystkiego dobrego tylko donosze wam że ja wasza synowa jestem nie bardzo zdrowa mam wielki ramatysz [reumatyzm?] i muszę wydawać piniądzy na doktory i pozostajem nazawsze wasze dzieci
Buchowskie
teraz zasyłamy niski ukłon siostrze andzi Razem zei [z jej?] menżowi i dzieciom
xxxx [?, słowo nieczytelne] że jak list otrzymali i niezadługo poslem Wam cokolwiek
adys [adres?] donas
Sugar noth pa men str. n. [numer?] 873
nortch ameryka [North America – Ameryka Północna]
Analiza moich danych o Buchowskich z Sejneńszczyzny pozwala wziąć pod uwagę jednego z 10 Wincentych, ulokowanych na moim drzewie. Najbardziej pasuje tu ten urodzony w 1878 roku w Łumbiach, syn Jana (1852- 1913) i Agaty Dąbrowskiej (1851- ?). Zwykle osoby urodzone i spędzające w rodzinnych stronach swoje życie mają spisany w parafii i akt zgonu. Tutaj było inaczej; nie miałem żadnych dokumentów ani informacji od żyjących, z wyjątkiem aktu urodzenia. Prawdopodobne jest, że przyczyną była emigracja Wincentego do USA. Podobnie było z jego starszym bratem Janem ur 8.04.1876 r. w Łumbiach.
Idąc tropem listu poprosiłem o pomoc Jay’a Orbika z Chicago, mojego kolegę z Jamińskiego Zespołu Indeksacyjnego, który na stronach amerykańskich wyszukał mi kilka istotnych dla sprawy dokumentów.
Mapa okolic Sugar Notch, gdzie mieszkali Buchowscy oraz Plains, miejsce pochodzenia Ostrowskich.
Razem z dokumentami znalezionymi w Internecie przeze mnie wyjaśniają one wiele okoliczności funkcjonowania rodziny, o których współcześni nie wiedzieli.
Jan i Agata Buchowscy
Rodzina Buchowskich z Łumbii, Jana (w latach 1874- 1891 doczekała się 9 dzieci. Troje pierwszych, Elżbieta 1874, Jan 1876 i Wincenty 1878 rodzili się w Łumbiach, natomiast następne; Józef 1881, Agata 1883, Rozalia 1885, Antoni 1886, Anna 1889 i Teofila 1891 – już w Zaleskich. Wynika z tego, że Jan z Agatą i dziećmi przenieśli się do Zaleskich w latach 1878- 81.
Znalazłem na genealogicznych stronach amerykańskich Wincentego Buchowskiego podróżującego w roku 1904 do Ameryki. I chociaż zapisany jest jako „Vensenty Buckowsky”, wiem, że to ten nasz. Wskazują na to pozostałe dane opisowe pasażera statku. Z portu Rotterdam w Holandii 4 marca 1904 roku statkiem „Noordam” Wincenty Buchowski płynął do Nowego Jorku, dokąd przybył 15 marca 1904 r. Na liście pasażerów figuruje jako kawaler lat 26, zamieszkały w Zaleskich (Zalesko), a zmierza do Jersey City. Wincenty umie czytać i pisać. Bilet opłacił mu brat Jan, do którego zmierza (Jersey City etc.) a Wincenty ma ze sobą 5 dolarów. Razem z nim podróżuje 3 innych Polaków, z których Andrzej Prima, rok młodszy też jest z Zaleskich i z biletem wykupionym przez brata Szymona zmierza do niego, do miejscowości Suger Notch, znanej nam z listu. Być może wszyscy czterej znali się wcześniej i byli umówieni na tę podróż przez ocean, albo w trakcie rejsu statkiem zżyli się ze sobą, co owocowało kontaktami na dłużej. Z pewnością nie przypadkiem aż do śmierci Wincenty Buchowski mieszka właśnie w niewielkiej miejscowości Suger Notch w stanie New Jersey.
Wincenty Buchowski na liście pasażerów statku
Kolejny z towarzyszy podroży, Adam Taczewski / Tarzewski jest starszy, ma 40 lat i żonaty. Pochodzi z Łopuchowa, był już w Ameryce w latach 1892- 1895, w Pitsburgu PA, jedzie do brata P.Tarzewskiego. Razem z nimi płynie statkiem Jakub Milewski lat 20, który zmierza do Brooklynu, do szwagra F.Orłowskiego.
W kwestii wymienionych w liście dzieci można mieć wątpliwości, bo pisząc do teściowej, że ma ona 5 wnuków synowa nie wskazała czy są to dzieci jednego syna czy dwóch. Jak już wiemy, Wincenty dołączył do Jana i razem tam żyli.
Siostra Wincentego, Andzia urodzona w 1889 roku wyszła za Adama Balewicza w 1912 roku, więc żeby dostać pozdrowienia „razem z mężem i dziećmi” musiała je urodzić i nimi się bratu za oceanem pochwalić. Dzieci rodziła w latach 1913- 1931, więc z tych lat lub późniejszych list pochodzi. Pisząc o przesłaniu 40 zł, żona Wincentego pewnie znała je z Polski. W latach międzywojennych polski złoty zaczął funkcjonować po reformie Grabskiego czyli po 29 kwietnia 1924 roku. Z Wikipedii wynika, że dziś kwota ta odpowiada ok. 600 zł, co na przesłanie prezentu zza oceanu wydaje się kwotą stosowną.
Można przypuszczać, że w imieniu Wincentego synowa pisała list do teściowej czyli Agaty Buchowskiej, a do rąk siostry Anny z Buchowskich Balewiczowej mógł on trafić dlatego, że matka czytać nie umiała albo po prostu na stare lata zamieszkała u córki. Jest też możliwa opcja, że z troski o pamiątki rodzinne, bystra córka wzięła list z Ameryki do siebie. W ten sposób historyczny list przechował się u Balewiczów w Sejnach.
Idąc tropem informacji z listu, że „…wnuczka Andzia jest już ożeniona i ma nazwisko Ostrowska” wyszukałem dokument jej ślubu z Leo Ostrowskim, który miał miejsce w Luzerne, PA w 1922 roku.
Mam też certyfikat ślubu jej syna Wincentego Leona Ostrowskiego z 20 listopada 1947 roku. Dokument jest nieco inny niż stosowane w naszych stronach. Jest to właściwie aplikacja przedmałżeńska zawierająca dane obu osób wchodzących w związek małżeński. Na jej końcu obok daty wypełnienia aplikacji wpisuje się rzeczywistą datę zawarcia małżeństwa. W przypadku Wincentego Leona i jego wybranki dzieje się to w dniach 20 i 29 listopada 1947 roku w miejscowości Plains, County (Powiat) Luzerne, Pensylwania. Dowiadujemy się, że wybranką syna Andzi jest Vera A. Pellegrini, z pochodzenia Włoszka, lat 21 czyli o rok młodsza od męża. Rodzina Pellegrini pochodzi z miejscowości Plains odległej niecałe 20 km od Suger Notch. Józef Pellegrini – ojciec Very i jednocześnie teść naszego Wincka urodził się we Włoszech i pracuje w zawodzie mechanika. Teściowa Josephine z domu Parlanti, także urodzona we Włoszech jest gospodynią domową.
Aplikacja przedmałżeńska przybliża nam także osobę Wincentego L. Ostrowskiego. Jest synem Leona, urodzonego w Warrior Run, niedaleko Sugar Notch, gdzie mieszka. Jego matką jest „nasza Andzia” z listu.
Jan Buchowski po kilkomiesięcznej chorobie zmarł 24 sierpnia 1948 roku w Sugar Notch w wieku 72 lat. Zostawił po sobie troje dzieci (Anna, John, Joseph) oraz siedmioro wnuków.
Nekrolog Jana Buchowskiego umieszczony w lokalnej gazecie
Ostatnim dokumentem pozyskanym przeze mnie do tej historii jest certyfikat śmierci Anny Ostrowskiej, córki Jana Buchowskiego i Michelle Frozensky, żony Leona Ostrowskiego, urodzonej 4 lutego 1902 r. w USA. Anna umiera w szpitalu Willkes- Barre 29 lipca 1963 roku w wieku 61 lat. O śmierci Anny informuje jej córka Vera Ostrowski zamieszkała w miejscowości Ashley, której dokładny adres pocztowy sprowokował mnie, żeby wysłać tam list z zapytaniem o rodzinę Buchowskich. Niestety moja wiara, że po 60 latach ta rodzina niezmiennie tam mieszka, została zachwiana. Mija już kilka miesięcy i odpowiedź nie przychodzi.
Certyfikat śmierci w 1963 roku Anny Ostrowskiej, córki Jana Buchowskiego
Jak pewnie każdy genealog rodzinny, jestem uwrażliwiony na własne nazwisko, wyławiam wszystkie informacje, w których się pojawia. Jakiś czas temu znalazłem w Internecie wiadomość, że jakiś Jan Szczudło wydał książkę o pszczelarstwie. Bez większego trudu dotarłem do osoby, która to wydawnictwo posiadała. Allegro i tym razem okazało się niezawodne i tak oto mam w ręku tę pozycję. Książeczka o tytule „O barciach i bartnikach w dawnej Polsce” ma 51 stron. Została wydana w Warszawie w 1964 roku w Państwowych Zakładach Wydawnictw Szkolnych w nakładzie 20 tys. egzemplarzy.
Na stronach książki wydanej w serii „Biblioteczka historyczna” autor opisuje bartnictwo od najdawniejszych czasów, bogato ilustrując miodową tematykę rycinami. W kolejnych rozdziałach pisze o pszczołach, barciach i bartnikach, umieszczając to wszystko w tle historycznym. Przywołuje źródła, w których bartnictwo było opisywane. Znaczenie tej branży podkreśla fakt, że bartnictwo było od dawna regulowane prawnie, czemu Jan Szczudło daje wyraz na łamach książki. Ostatni rozdział książki nosi tytuł „Zmierz bartnictwa”, co nie brzmi optymistycznie dla tej prastarej branży. Autor opisuje tu postępującą na naszych terenach od XVI wieku degradację lasów i bartnictwa. Na szczęście pszczelarstwo w oparciu nie o barcie ale budowane przez człowieka ule rozwija się nieźle. Miód jest dostępny wszędzie i tylko coraz częściej sygnalizowane alerty o zagrożeniach chemicznych dla pszczół budzą niepokój. Mój niepokój genealoga budzi fakt, że znając już kilka osób nazywających się Jan Szczudło nie trafiłem na linię rodową Jana Szczudło, który był autorem wzmiankowanego powyżej opracowania. Może ktoś pomoże?
Kilka dni temu dosyć niespodziewanie dowiedziałem się, że Archiwum w Arolsen po cichu udostępniło w Internecie 13 mln dokumentów. Dawcą informacji był Krzysztof Zięcina, mój kolega z Jamińskiego Zespołu Indeksacyjnego, który wydobył ją z blogu amerykańskiej genealożki Very Miller pt. Find Lost Russian & Ukrainian Family (Znajdź zagubioną rodzinę rosyjską i ukraińską).
Od lat prowadzi ona blog o genealogii osób z Europy Wschodniej, szczególnie z terenów Ukrainy i państw byłego ZSRR. Jestem subskrybentem tego bloga od kilku lat, ale tym razem ten ważny wpis z datą moich urodzin przeoczyłem. A nie powinienem, bo dotyczy zasobów niemieckiego archiwum, w którego kompetencji są dokumenty z lat ostatniej wojny. Do Archiwum w Arolsen pisałem przed laty, dopytując się o ślady w dokumentacji pobytu mojego dziadka Stanisława Buchowskiego (1903-1945?) w więzieniu w Ragnit, Prusy Wschodnie. Odpowiedź była odmowna (dokumentów nie ma), więc zrozumiałe jest, że udostępnienie zasobu w Internecie dawało nowe nadzieje na poszukiwania. Wyszukiwarka na stronie archiwum (https://lostrussianfamily.wordpress.com/2020/04/19/arolsen-archives-quietly-adds-13-million-more-wwii-records/?fbclid=IwAR2Ur5XdGXAFVR7lTx-Sctdo3N4_zxZSmNGaN8s7r3tqlibArzT6clZq5po ) umożliwia w prosty sposób , bez rejestracji, szukanie po nazwisku osób w zasobach. Dla mnie oczywiste było, że muszę zacząć wyszukiwanie od Buchowskich, bo niewyjaśniony dotąd los dziadka zawsze mam z tyłu głowy. Na moje zapytanie „Buchowski” wyskoczyła informacja o 162 pozycjach w bazie. Postanowiłem obejrzeć je wszystkie, nie zważając na wskazane w tytule imiona. Z wypiekami na twarzy spędziłem przed komputerem kilka godzin. W większości były to rejestry osób, zaewidencjonowanych w różnych sytuacjach, które zostały spisane w strefach okupacyjnych Niemiec. Najciekawsze dla mnie były imiona, daty i miejsca urodzenia, to wszystko co stanowi sedno dociekań genealoga. Był dokument ze zdjęciem nawet (Ausweis), dotyczący Stanisława Buchowskiego ur. 22.06.1912 r. w Januszewicach a zamieszkałego w Kluczewku. Prawdopodobnie chodzi o miejscowość na Ziemi Opoczyńskiej (jest kilka wsi o nazwie Januszewice), bo w tamtych okolicach herbowi Buchowscy osiedli po opuszczeniu Rybotycz i Buchowic na Ziemi Przemyskiej. Niestety w nowo odkrytej bazie dokumentów, o moim dziadku- ani słowa.
Ewa Buchowska z miejscowości Walda (Wałda?) trafiła do kartoteki jako pacjentka szpitala w Pottmes w Bawarii, gdzie przebywała od 29 czerwca do 9 lipca 1942 r. Inny dokument to świadectwo urodzenia Berty Antonii Buchowskiej wydane w miejscowości Neuburg nad Dunajem 29 marca 1946 r. Z jego treści wynika, że rodzicami dziecka urodzonego 12 sierpnia 1942 r. w Neuburgu byli włoski robotnik rolny Umberto Fabbri i polska robotnica rolna Antonia Buchowska, urodzona 21.09.1918 r. w Pausin, oboje katolicy zamieszkali w Rohrenfels. Umberto Fabbri 9 listopada 1944 roku przed urzędnikiem stanu cywilnego w Neuburgu wyznał, że jest ojcem wskazanego dziecka. Status prawny prawowitego dziecka Berta Antonia uzyskała poprzez małżeństwo rodziców zawarte przed urzędnikiem stanu cywilnego w Rohrenfels dnia 27 sierpnia 1944 roku. Kolejny dokument z tej samej miejscowości wymienia przebywających w Neuburgu nieniemieckich robotników, w tym również Jana Buchowskiego ur. 15.12.1924 r. w Warszawie. Wydaje się, że krewną tego Jana mogła być Marianna Buchowska ur. 24.03.1884 r. także w Warszawie, wzmiankowana w innym dokumencie. Z ciekawością przyglądam się Franciszkom, wymienionym w archiwalnych dokumentach, gdyż to imię często powtarza się w rodzinie mojej mamy. Jest ich dwóch; Franciszek Buchowski ur. 23.03.1912 roku w Siekowie, i jego imiennik z Drohobycza, urodzony 19.07.1921 r. Pierwszy z nich figuruje jako pracownik Paula Hermanna z powiatu Veihingen- Enz., drugi jest pracownikiem kopalni Ostfeld. Niestety w żaden sposób nie kojarzę ich z kimś z mojego drzewa genealogicznego.
Kolejne wyzwanie- Józef. Wśród naszych Buchowskich spod Sejn, imię bardzo częste. Niestety tu takich nie ma, ale jest Józefa, bogato dokumentowana na stronach archiwum. Niebieskooka kobieta o ciemnych włosach urodzona 24.03.1895 r. w miejscowości „Zalecki” pasuje do mojego drzewa. We wsi Zaleskie k. Sejn od lat mieszka gałąź naszych Buchowskich, dawniej przybyła z Łumbii. Dalsze załączniki, arkusze w wersji angielskojęzycznej chociaż podają nieco inne dane (ur. 28.03.1895 r. Poćkuny, Suwałki, Poland) utwierdzają mnie w przekonaniu, że to „nasza” osoba. Poćkuny to przecież nazwa wsi koło Sejn. Józefa Buchowska jest córką Karola Martynko i Karoliny, ma córkę Emilię ur. 21.10.1928 r. W roku 1945 jest odnotowana jako wdowa (po Stanisławie Buchowskim), natomiast w połowie roku 1948 przebywa w Bockhorn (Dolna Saksonia lub Bawaria), a 5.07.1950 r. zostaje żoną Wincentego Swobody ur. 20.07.1902 r. W roku 1951 podróżuje do Nowej Zelandii. Mając sporą wiedzę o rozmieszczeniu Buchowskich na terenie Polski zainteresowałem się wpisem o Mieczysławie z Warszawy. Kiedy wgłębiłem się w dokumenty źródłowe, odczytałem z nich całkiem inne nazwisko- Osuchowski zamiast Buchowski! W pakiecie dokumentów, przypisanych do tej osoby był też rozpaczliwy list matki wspomnianego Mieczysława, Józefy Górajewskiej z Długołęki k. Kobylina, który rozwiewa wszelkie wątpliwości co do nazwiska jej jedynego syna.
Z analizy tej smutnej sprawy wynika niemniej smutna refleksja, że lakoniczna odpowiedź z archiwum „nie mamy dokumentów dla tej osoby…”, może oznaczać, że archiwistom nie udało się takich dokumentów skojarzyć. Tak jak w tym przypadku, gdy pytano o Osuchowskiego, który w wykazie figurował jako Buchowski. Dlatego ma sens publikowanie oryginałów w Internecie, aby każdy zainteresowany mógł własnym szkiełkiem i okiem obejrzeć to co zostało.
Kiedy jako młody człowiek opuściłem rodzinne strony na Suwalszczyźnie, i zamieszkałem na zachodzie Polski, czułem się trochę osamotniony. Daleko miałem do swojej rodziny, wobec czego odwiedzałem ją rzadko. Z tamtej strony też nieczęsto ktoś do mnie przyjeżdżał.
To poczucie stopniowo mnie opuszczało wraz ze wzrostem zainteresowania genealogią. Zacząłem coraz lepiej poznawać historię swoich rodzin. Coraz więcej miejscowości wokół Sejn mogłem uznawać za swoje, bo mieszkali tam różni, nieuświadamiani i nieznani wcześniej krewni, tak po mieczu jak i po kądzieli. Podobnie i wokół miejsca, gdzie zamieszkałem, zaczęło się zagęszczać od krewniaków. Zgłębiając historie poszczególnych gałęzi familijnego drzewa dowiadywałem się, że nie wszyscy w stronach rodzinnych pozostali. Część z nich osiadła wcale niedaleko ode mnie. Najpierw dałem się „odkopać” Dance, kuzynce z Wrocławia, która trafiła tam za mężem, w związku z jego pracą. Poznaliśmy się już jako ludzie dorośli, mający dzieci, z radością odkrywając nasze koligacje. Danka była z linii mojej mamy.
Po matce mojego taty natomiast była linia Rynkiewiczów, którzy po wojnie osiedlili się w Lubsku. Faktycznie dotarło tam troje osieroconego rodzeństwa; dwie siostry i brat. Dziś dorasta tam trzecie pokolenie, które stopniowo poznaję. Było już kilka spotkań (patrz: foto powyżej), zapowiadają się też następne.
Kolejnych odkryć krewniaków dokonałem, kiedy w czasie pobytów wakacyjnych pod Sejnami dopytywałem się o pochodzenie znanych mi z dzieciństwa ciotek. Okazało się (być może było to odkrycie tylko dla mnie), że dwie z nich są siostrami i obie znalazły sobie mężów w jednej wsi, w Gawieniańcach, w której 11 lat mieszkałem. Jedna wyszła za Buchowskiego, druga za Okulanisa, ale ten Okulanis miał matkę z Buchowskich, naszych Buchowskich (siostrę mojego dziadka). Siostry pochodziły ze znanej, osiadłej od wieków pod Krasnopolem rodziny Sinkiewiczów (foto poniżej).
Dziś ta wieś nazywa się Michnowce, ale kiedyś- Sinkiewicze, właśnie ze względu na ilość zamieszkujących tam osób o tym nazwisku. Kiedy ludność wsi Michnowce się zagęszczała, młodzi wyjeżdżali szukać życiowych szans za zachodzie, na niesłusznie tak nazwanych Ziemiach Odzyskanych. Tadeusz Sinkiewicz, brat wspomnianych wyżej sióstr, Heleny i Czesławy, dotarł w ten sposób pod Krosno Odrzańskie, gdzie spędził swoje dorosłe lata. Już nie żyje, ale ja dotarłem do jego syna Piotra (foto poniżej) i w ten sposób mam kolejnego „pociotka” w swoim województwie lubuskim.
Budując drzewo rodowe sejneńskich Buchowskich doszedłem także do wiedzy, że i czwarty- ostatni z rodzeństwa Sinkiewiczów, pośrednio związał się z naszą rodziną. Wacław, bo o nim tu mowa, pozostał w rodzinnych Michnowcach, ale swoją córkę Danutę wydał za Buchowskiego.
Poza wspomnianymi, niedaleko siebie mam jeszcze inne związki familijne na zachodzie. W okolicach Lubska osiedli Pietranisowie, z którymi mam wspólne geny, z racji, że moją prababką była Karolina Pietranis. Jeszcze nie mam z nimi realnego kontaktu, ale już lepiej się czuję w otoczeniu „swojaków”.
Kolejny przykład krewniaka w Lubuskiem to Leszek Korzeniecki, strażak spod Świebodzina, który ma w sobie nie tylko kroplę krwi naszych Buchowskich, ale i Pietranisów.
Inny mundurowy, policjant Buchowski z Sejn osiadł w Lubinie, i chociaż nie jest to moje województwo, dzieli nas tylko 60 km.
Jednym z moich największych sukcesów w genealogii jest odkrycie powiązań czterech linii Szczudłów z północno- wschodniej Polski; z Sejn, Raczek, Augustowa i Druskiennik (Grodna). Ich potomkowie rozprzestrzenili się po całej Polsce i w Ameryce. Jedna z skromnych gałązek trafiła nawet … do Wschowy, gdzie mieszkam od ponad 30 lat. Owa tajemnicza dziś osoba nie zna mnie jeszcze, ale wiem, że nosi w sobie kroplę szczudłowskiej krwi. Wkrótce mam nadzieję poznać ją osobiście i pokazać połączenia rodzinne między nami.
Tak więc, po 33 latach zamieszkiwania we Wschowie czuję się coraz bardziej u siebie; przez zasiedzenie i przez fakt, że tylu krewniaków mam wokół.